Jako dziecko uwielbiałam oglądać albumy ze zdjęciami w kolorze sepia, które pokazywała mi babcia. Mój tata, często w mojej asyście, także wklejał do albumów zdjęcia, dokumentujące najważniejsze rodzinne chwile. Zdjęć tych było niewiele, ponieważ nie mieliśmy aparatu. Były to głównie "dzieła" fotografów lub kogoś z rodziny, kto odwiedził nas z aparatem. Ja miałam o wiele lepiej, bo już przed dziesiątymi urodzinami stałam się posiadaczką radzieckiej Smieny, z ciężką lampą błyskową. Koleżanka, w łazience urządzała ciemnię, ze wszystkimi potrzebnymi odczynnikami i kuwetami i tam wyłaniało się to, co uwieczniłyśmy za pomocą aparatów. To były czasy! Potem było już o wiele prościej. Z sentymentem wspominam pierwszego Kodaka, z wbudowaną lampą, choć kliszę trzeba jeszcze było przewijać ręcznie. Obfotografowałam nim pierwsze lata naszego małżeństwa i pierwsze lata życia mojej córki. Wszystkie zdjęcia wywoływałam w zakładzie fotograficznym, a potem pieczołowicie wkładałam do albumów. Aż nastała era aparatów cyfrowych. Możliwość utrwalenia każdej chwili. Masa zdjęć na płytach, na dysku... Chętnie do nich wracamy, wspominamy, ale nie są to już tak wyjątkowe chwile, jak te, kiedy przynosiłam wywołane zdjęcia od fotografa i umieszczałam je w albumach.
Od dawna chodził mi po głowie pomysł, aby zmienić formę przechowywania zdjęć, choćby ich części. Taką alternatywą wydał mi się Project Life. Podziwiałam Koleżanki na blogach, które tą formą gromadzenia wspomnień się zajęły, oglądałam projekty na obcojęzycznych blogach, czytałam tutoriale i różne wskazówki, poczyniłam podstawowe zakupy i postanowiłam spróbować. Oto efekt moich pierwszych kroków - lipiec mym okiem i w moim albumie Project Life (choć jeszcze nie mam do niego okładki).
Lipiec obfitował w wakacyjne wydarzenia, więc tych stron wyszło mi aż 9.
Miałam bardzo dużą frajdę porządkując i jeszcze raz przypominając sobie te wakacyjne chwile.